Ostatnio postanowiłem odświeżyć "repertuar ogniskowy", bo wydzieranie się w rockowym zespole, choć dające ogromną przyjemność, nie jest bardzo bliskie prostemu śpiewaniu, a takiego zachciało mi się dotknąć. Wziąłem śpiewnik, którym nieskutecznie swego czasu próbowano mnie zmusić do śpiewania na jednym z przyjemniejszych wyjazdów wakacyjnych. Obszerna księga, bezwstydnie zwąca się „Wielki śpiewnik polski”, 450 utworów, lekko podstarzała, bo wydana lat temu blisko dziesięć, zawiera teksty i akordy gitarowe. Jak w sam raz na grillowe szaleństwo. Naturalnie nauczenie się jej zawartości jest poza moim progiem postrzegania i najmniejszego zamiaru uczyć się nie mam. Pewnie takie księgi powstały dla typów mi podobnych, którzy miast wbijać do głowy utwory, wolą przerzucać kartki. Moja żona zapamiętuje utwór po kilku przesłuchaniach, mi trzeba wielu, wielu powtórzeń. No cóż taka natura. Zwykle, gdy śpiewnik chwytam w ręce, zaczynam od wstrząsających mną pieśni wojennych. Lubię je ze względu na nostalgiczny, melancholijny nastrój i bliską mi słowiańską duszę. W sumie mało to ważne, po prostu lubię czasem pośpiewać „O mój rozmarynie”. Tym razem jednak postanowiłem oddać się rockowej stronie śpiewnika. Przeglądając utwory Perfectu, Lady Pank, Dżemu, Hey, Kobranocki, Republiki, T. Love, Wilków, Budki Suflera, Oddziału Zamkniętego i jeszcze innych artystów wpadłem we wspomnieniowy nastrój. Pamiętam, gdym bardzo młodym człowiekiem był, nie było aż takiego wyboru kanałów jak dziś, zarówno w telewizji jak i w radiu. Dwa kanały telewizyjne, bodaj cztery radiowe. Niezwykle mało w porównaniu do czasów obecnych. Oczywiście nie było również dostępu do muzyki w formie bitowej, bo komputery niezbędne do jej obróbki zapewne wielkością przerosłyby standardowy metraż mieszkanie w owych czasach, a na pewno większe były od telewizora o wdzięcznej nazwie Rubin. O komputerach domowych jeszcze nie mieliśmy szans marzyć. Internet dopiero rozpościerał skrzydła za wielką wodą, a o jego formie, znanej nam dzisiaj, jeszcze nikt nie myślał. I co z tego? Muzyki było więcej dla moich uszu. Zadziwiające. Przede wszystkim muzyki tworzonej przez polskich wykonawców. Pamiętam jak śpiewaliśmy utwory wymienionych wcześniej artystów. Znaliśmy prawie każdy tekst na pamięć, często bez zrozumienia treści, ale nie o to chodziło, by aluzje pojmować. Łatwo się zapamiętywało, a muzyka prosta i przyjemna była do śpiewania. Chociaż jak słucham starych nagrań Budki czy Perfectu, to nie jest to takie banalnie proste. Proste nie znaczy prostackie, była i treść i forma. Wiele utworów zapewne obroniłoby się nawet, gdyby nagrane były w czasach obecnych. Szczerze mówiąc, to nie wiem czy w tej muzyce było coś specyficznego czy raczej przemawia przeze mnie nostalgia za minionymi latami. Faktem jest, że nadal słucham z przyjemnością tych nagrań i nadal muzycznie mnie interesują. Śledzę również co dzieje się w polskiej muzyce obecnie. Z mniejszymi emocjami niż w latach dziecięcych, ale ciągle z podobną ciekawością. Ta ciekawość skłoniła mnie do zadania pytania osobie bardziej kompetentnej z racji wieku. Zapytałem mojego dwunastoletniego syna, jakiej polskiej muzyki słuchają w jego szkole. Oto odpowiedź jaką otrzymałem - „Tato, teraz się nie słucha polskiej muzyki”. Nie mam nic przeciwko muzyce z innych krajów i na miły Bóg wolałbym już na festiwalu polskiej piosenki w Oplu usłyszeć Opeth grający Mazurek Dąbrowskiego, niż po raz kolejny Marylę Rodowicz, ale zmroziło mnie to stwierdzenie młodszego. Z dwóch powodów. Jeden osobisty, bo chyba poniosłem klęskę wychowawczą, z którą będę musiał jakoś sobie poradzić. Ale myślę, że to możliwe do wykonania, wszak muzyki w domu dużo, więc edukację młodszego da się wzmocnić. Drugi powód, to niestety świadomość, że nie bardzo wiem, co prócz staroci, które dla uszu dwunastolatka mogą brzmieć archaicznie, mam mu podsuwać. Zdaje się, że ta słabość edukacyjna nie leży tylko w moim zaniedbaniu, ale również w tym, że polskiej muzyki takiej naturalnej, prostej jest bardzo mało w mediach. I już sam nie wiem czy to wina mediów czy to wina artystów, którzy coraz częściej nagrywają w angielskim. Ma to zapewne pozytywne aspekty, bo dzięki temu lepiej jako naród mówimy po angielsku. Ja jednak wolałbym, aby nawet, gdy nie bardzo umiemy jako nacja tworzyć własną muzykę, to chociaż, aby tekst do tego co kopiujemy był nasz. Chociaż tekst. Ostatnio rodzinnie słuchaliśmy najnowszych dokonań Braci Cugowskich oraz nowej płyty IRA (nie wiem jak to odmienić, przecież nie napiszę IRY…). Muzycznie wtórne ale chociaż tekstów można posłuchać. Jedną obserwacją się podzielę. Te same utwory nagrane w języku angielskim przegrywają z kretesem, w porównaniu z wersją w języku polskim. Świetny utwór „Mój Bóg” po polsku brzmi rewelacyjnie, po angielsku bardzo przeciętnie. IRA to dobry przykład zespołu, który robi fajną, prostą rockową muzykę i śpiewa po polsku. Trzeba popracować nad tym, by mój syn, gdy dobiegnie wieku refleksyjnego, brał śpiewnik i śpiewał utwory tejże kapeli. A ja sobie tym czasem zagram „Pepe wróć” Perfectu. To taki nostalgiczny utwór.
Śpiewnie pozdrawiam. :)